s. Immakulata Adamska OCD

Do Karmelu wstąpiłam po studiach, mając już pewne doświadczenie w życiu wewnętrznym dzięki kierownictwu duchowemu. Byłam świadoma, że wkraczam w nowy etap dojrzewania mej wiary w Chrystusa. Nowy etap nie oznaczał wcale grzebania starego ani rozpoczynania czegoś zgoła innego. Wstępowałam z całym bogactwem i balastem swojej osobowości, przekonana, że łaska, jeżeli tylko będę z nią współpracować, może udoskonalić naturę. Dzięki uprzednim wskazówkom przewodnika duchowego rozumiałam, że życie zakonne ma we mnie kształtować i wciąż pogłębiać ducha wiary i dziecięcego zawierzenia Bogu.

Spokojnie, choć nie bezboleśnie przyjęłam naukę mistrza wiary, św. Jana od Krzyża, będącą osią pouczeń nowicjackich. Jeszcze w świecie „zaprzyjaźniłam się” szczerze z „małym Doktorem Kościoła”, św. Teresą od Dzieciątka Jezus. W Karmelu „czułam” niejako jej obecność, zwłaszcza gdy trzeba było przetrwać jakiś duchowy kryzys. Mistrzynią była mi przede wszystkim Maryja, „Panna wierna”, i „Królowa przyspieszeń oraz skróconych dróg”, którą od dziecka darzyłam szczególną miłością. To Ona pilnowała nieustannego nawracania głębi mego jestestwa ku Ojcu przez Syna w Duchu Świętym. Tajemnica Niepokalanej w Jej relacji do Trójcy Przenajświętszej była mi zawsze szczególnie droga i chyba jakoś „zadana” już w imieniu nadanym mi podczas obłóczyn. Maryja, Decor Carmeli, uczyła mnie też weryfikować doświadczenia modlitwy z czynami, o czym ciągle w swych pismach przypomina święta Matka Karmelu, Teresa z Avila. Kult Maryi należy do charyzmatu naszego zakonu, a Ją samą uważa się za „dom rodzinny”, atmosferę pozwalającą oddychać modlitwą i oddaniem się Bogu. Te prawdy przekazane w formacji pozwoliły mi bezpiecznie rozwijać wyniesioną z domu maryjność – w duchu stale pogłębianej wiary, w Niej właśnie znajdującej swe najwyższe spełnienie.

Wpływ formacji zawierał się nie tyle w prostej treści nowicjackich lekcji, czasem bardzo nieudolnie przekazanych, ile w wewnętrznym działaniu Ducha Świętego, na które nierzadko z oporem otwierała się niedoskonała nowicjuszka o wielkich, często fałszywych pragnieniach, inspirowanych przez miłość własną i nie znaną jej dostatecznie pychę rozumu, przez perfekcjonizm i swoją wizję świętości. One to – odkrywane przez mistrzynię i kierownictwo duchowe – podważały wszystkie podpórki i sztuczki służące podbudowywaniu nieprawdy o sobie, pomagając poznać swą prawdziwą tożsamość i ją zaakceptować. Wiara w uzdrawiającą moc Bożą uczyła przekształcać dotychczasowe, często złudne i pozorne wartości, w pokorną akceptację siebie, grzesznej i słabej, ukazując znaczenie Bożych paradoksów, gdzie ciemność jest światłem, pokora mądrością, ubóstwo bogactwem. W życiu wewnętrznym bolesne ogołacanie staje się niewyobrażalnym ubogacaniem w wyższym, bo w duchowym wymiarze. W procesie oczyszczania odpadają powoli kompleksy i wszelka fasada konwencjonalnych zachowań i wyobrażeń, a z pozornych gruzów wyłania się wewnętrzna duchowa prawda i prawdziwa duchowa wolność. Trudno o tym mówić, bo w ogóle trudno ująć w słowa to, co duchowe. Mogę jedynie wyznać, że właśnie w próbach wiary i doświadczanych kryzysach coś się we mnie zmieniało, uduchawiało i dalej przekształcało całe moje jestestwo w coraz bardziej wewnętrznego człowieka.

Zdaje mi się, że Duch Święty pozwolił mi odkryć własny rytm duchowy w wierze i maryjności, i teraz sam go pogłębia, dostosowując do rytmu Bożego Serca, bijącego dla Ojca i dla nas. On też pozwolił mi zharmonizować wiarę z rozumem i rozum z wiarą, co pogłębiło moje życie kontemplacyjne. Praca pisarska, do jakiej zostałam wezwana, poszerzyła moje horyzonty myślowe, przez co również ona, czasem mozolna i wymagająca wiele samozaparcia, stała się – używając wyrażenia Thomasa Mertona – „posiewem kontemplacji”, nie tylko we mnie samej.

Odbywałam formację w licznym nowicjacie, co w Karmelu nie zdarza się często. Później – jako mistrzyni – towarzyszyłam duchowo równie dużej gromadce nowicjuszek. Taka kilku- czy kilkunastoosobowa wspólnota nowicjacka ma sama przez się wartość formacyjną. Wychowuje bowiem do jedności w pluralizmie, uczy poszanowania cudzych przekonań i postaw oraz temperuje własną, często wybujałą indywidualność. Formacja do życia wspólnotowego jest jedną z najważniejszych, a zarazem najtrudniejszych sztuk. Nie polega na napominaniu czy zachętach, ani na etycznym czy psychologicznym kształtowaniu, ale na duchowym objęciu całego formowanego człowieka, przekształcając go stopniowo w osobę umiejącą prowadzić rozumne i szczęśliwe życie duchowe, w pełnej wolności i odpowiedzialności.

Zasadnicze problemy formacyjne dotyczą przeważnie tych dwóch płaszczyzn: wolności i odpowiedzialności. Dużo światła dała mi w tej dziedzinie św. Teresa Benedykta od Krzyża (Edyta Stein). Oto jej odpowiedź dana pewnej zakonnicy, upatrującej w wymogach i przepisach zakonnych zagrożenie dla swej wolności: „Święta reguła i konstytucje są dla nas wyrazem woli Bożej. Podporządkowanie im upodobania osobistego włącza w ofiarę Chrystusa. Dostosowanie się do reguł niepisanych, do zwyczajów domu i upodobań wspólnoty jest odpowiedzią na wymagania miłości. Jeżeli czynimy to wszystko, by sprawić radość Bożemu Sercu, wówczas nie tylko nie ograniczamy naszej wolności, lecz osiąga ona najwyższą pełnię jako wolny dar miłości oblubieńczej. Pragnienie, by Jezusowi zawsze sprawiać radość, ukaże nam, w jakich przypadkach wolno, a nawet koniecznie trzeba dyspensować się od reguły i przepisów. Wtedy także otrzyma należne sobie prawo to, co najbardziej osobiste, mimo że go się wcale nie szuka”.

Te problemy pojawiają się też w życiu kleryków, którym dane mi było duchowo towarzyszyć. Towarzyszenie zaczynało się najczęściej przy rozeznawaniu powołania, miało swą kontynuację w przeżywanych w formacji kryzysach, przetrwało próbę czasu, by zaowocować mocną, duchową przyjaźnią. Co kleryków przyciągało do Karmelu? Myślę, że atmosfera bezpośredniości i zaufania, którą nie zawsze – najczęściej ze swojej winy – umieli osiągnąć z przełożonymi. Towarzyszenie duchowe jest zresztą czymś zgoła innym niż funkcja przełożonego czy spowiednika. Młody człowiek, zwłaszcza po pierwszym roku nowicjatu, w życiu duchowym jeszcze raczkuje i potrzebuje indywidualnej rozmowy, która pomogłaby mu odsłonić ukryte w nim pokłady egoizmu, jakich sobie często nie uświadamia lub do których nie umie czy nawet nie chce dotrzeć.

Kryzysy kleryków nie muszą wcale wypływać z braku porozumienia z przełożonymi lub wspólnotą. Są przeważnie brakiem wewnętrznej mocy do uporania się z samym sobą, do poświęcenia osobistego upodobania dla dobra drugich. Wielekroć wystarczało spokojnie o tym przypomnieć, aby młody człowiek odszedł uskrzydlony, w przekonaniu, że Bóg traktuje go poważnie, pozwalając mu się włączyć w ofiarę Chrystusa.

Podobnie ma się rzecz z rozumieniem regulaminu. Najczęściej chce się go obejść, aby mieć większą swobodę i większą wolność w realizacji własnych planów. Jeśli praktyki pobożnościowe kleryka nie wypływają z potrzeby jego serca, stają się krępującymi go więzami. Gdy jednak uzmysłowi mu się motywację, dla której wstąpił do seminarium, i przypomni o miłości do Chrystusa i budowaniu na Nim swej kapłańskiej tożsamości – problem traci swoją wagę. Pytanie o miłość do Pana jest często najbardziej integrującym czynnikiem przy przebudowywaniu osobowości, przekonań, postaw i zachowań człowieka. Gdy czuje on, że ktoś szczerze pochyla się nad jego udręką, wtedy otwiera się na Bożą prawdę i Boże działanie. Wymaga to pełnego zaangażowania ze strony tego, kto chce mu pomóc.

Najwięcej kryzysów w powołaniu zauważałam u kleryków z trzeciego roku studiów. Dlaczego właśnie ten rocznik? Może dlatego, że decyzję podejmował osiemnastoletni chłopak, a dwudziestoparoletni mężczyzna, inaczej już patrzący na życie, zaczynał ją kwestionować. Należało przeto uzdrowić dokonany wcześniej wybór, który najczęściej nie miał właściwej motywacji, albo miał motywacje pomieszane, niezdolne wytrzymać prób nieodłącznych od każdego ludzkiego życia.

Nigdy dość podkreślania roli i wartości kryzysów, jako szansy osiągnięcia dojrzałości, prawdziwej wolności i duchowego wzrostu. Uczą one dokonywania dobrych wyborów, wypływających z wiary, a nie z ambicji czy przelotnych uczuć i doświadczeń religijnych. Kto w okresie formacyjnym nie nabrał wprawy we właściwym rozwiązywaniu swych problemów i w mężnym zmaganiu się z przeciwnościami, nie zda egzaminu później, jeśli mu zabraknie światłego przewodnika.