Na tych stronach chcemy przybliżyć Wam dzieje naszej potrójnej historii związanej z Górą Karmel, z Bornem Sulinowem i z ulicą Parkową zanurzoną w przyjeziornym lesie. Pamięć o własnych korzeniach jest gwarantem dobrze ukierunkowanego rozwoju, odnowy. Do twórczej wierności natomiast jesteśmy zaproszone już od pierwszego dnia budowania nowego klasztoru w Bornem (15.08.1997), mieście brzemiennym w historię bólu, przemocy i krzywdy, które staramy się błogosławić modlitwą pojednania.
HISTORIA BORNEGO SULINOWA
Historia najmłodszego miasta Polski jest długa i wielobarwna, choć XX wiek odcisnął na nim jednoznacznie militarny charakter. Dopiero rok 1993, gdy Borne powróciło do Polski i z wolna zaczęło pojawiać się na polskich mapach, wyznacza jego cywilny początek.
Do XV wieku, tereny obecnej gminy Borne Sulinowo zamieszkiwane były przez Pomorzan. Pierwsze historyczne wzmianki datowane są na rok 1587. Wtedy to osadnicy z Dolnej Saksonii i Westfalii założyli wieś o nazwie Gross Born, co w przybliżeniu można tłumaczyć jako Wielki Zdrój, czy Wielka Studnia. Mniej więcej w tym samym czasie na terenie Bornego powstała wieś Linde – Lipa, drzewo, które znalazło swoje miejsce na współczesnym herbie Bornego.
W latach 1934 – 1936 decyzją rządu III Rzeszy przekształcono Borne w miasto wojskowe, jako zaplecze poligonu Szkoły Artylerii Wehrmachtu. To tutaj były skoncentrowane jednostki dywizji pancernej Guderiana przed wrześniowym atakiem na Polskę, na tych poligonach Rommel szkolił swój korpus na afrykańską batalię.
Od września 1939 roku istniał tu także obóz dla jeńców szeregowych (Stalag), a od 1 czerwca 1940 roku przekształcony w oficerski Oflag II D Gross Born. Przetrzymywani tu jeńcy wojenni (ok. 5 tys. żołnierzy francuskich, rosyjskich i polskich z okresu kampanii wrześniowej – wśród tych ostatnich autor „Pierwszego dnia wolności”, pisarz i dramaturg Leon Kruczkowski) budowali w latach 40-tych autostradę Berlin – Królewiec, tę samą, dla której w 1939 r. Hitler żądał eksterytorialności.
Tutaj przebywał też stryj jednej z naszych sióstr, po wojnie osiadły w Szkocji, który z korespondencji zorientował się, że wspominane przez s. Teresę Borne Sulinowo to znane mu Gross Born. Napisał przejmujące świadectwo, które zamieszczamy poniżej.
W latach 1934-1937 zbudowano przebiegający także w rejonie Bornego Sulinowa pas fortyfikacji zwany Wałem Pomorskim.
Fotografie z lat 1934-45 – z „okresu niemieckiego” w historii miasta:
http://www.bornesulinowo.pl/?page_id=479&album=1&gallery=35
Po II wojnie światowej, gdy żołnierze niemieccy opuścili miasto bez walki, natychmiast przejęły je stacjonujące w okolicznych lasach jednostki Armii Czerwonej i utrzymały jego militarny charakter przez kolejne 50 lat, tworząc bodaj najlepiej strzeżoną bazę Północnej Grupy Wojsk. W ewidencji gruntów gminy Silnowo obszar ten figurował jako „tereny leśne”. Miasto pozostało zamknięte, nieobjęte jurysdykcją polską, poniekąd wycięte z terytorialnej struktury Polski.
Fotografie z lat 1945-92 – z „okresu radzieckiego” w historii miasta:
http://www.bornesulinowo.pl/?page_id=479&album=1&gallery=36
Po opuszczeniu Bornego przez ostatnie jednostki wojsk rosyjskich (październik 1992 roku) miasto rodzi się dla Polski. Wpierw powierzone 400 żołnierzom 41 Pułku Zmechanizowanego Wojska Polskiego, w sobotę 5 czerwca 1993 roku, w samo południe zostaje uroczyście, oficjalnie otwarte. Wkrótce potem, 15 września 1993 roku Rada Ministrów RP nadaje miejscowości Borne Sulinowo status miasta. Rozpoczyna się proces zasiedlania Bornego, który nie był łatwy także z tego względu, że miasto było zupełnie zdewastowane. Doszczętnie ogołocone przez wyjeżdżających Rosjan, ponoć także mocno zniszczone, zostało obrabowane ze wszystkiego podczas krótkiego okresu braku władzy. Pierwsze spotkanie z polskim Bornem nie było przyjemne: puste oczodoły budynków wewnątrz zupełnie zniszczonych, zabite deskami drzwi… Jedynie wysokie sosny, wśród których znajdują się swobodnie porozrzucane budynki miasta, łagodziły ten przytłaczający widok.
A przyroda w Bornem rzeczywiście urocza. Granicę miasta otoczonego w czasach wojskowych betonowym murem, z jednej strony stanowi wielkie jezioro Pile. Przyjeziorny pas nadmorskiej zieleni przenika całe miasto, w którym jeszcze teraz można spotkać wieczorem czy rankiem umykające lisy, sarny, czy wiewiórki.
Borne Sulinowo zimą:
http://www.bornesulinowo.pl/?page_id=479&album=1&gallery=45
Borne Sulinowo w okresie przedwiośnia:
http://www.bornesulinowo.pl/?page_id=479&album=1&gallery=61
Tak, przyroda Bornego zachwyca, i nie dziwi zapisane podanie o półwyspie Jeziora Pile w kształcie głowy orła. „Było to dawno temu, w czasach tak odległych, że ludzie zamieszkujący te ziemie nie znali jeszcze pisanego słowa. Żyli, szczęśliwi i pogodni, a przyjazna przyroda szczodrze obdarzyła ich tym wszystkim, co do życia było im niezbędne.
Pewnego razu, nad krainę ową „mlekiem i miodem płynącą” zawitał przybyły ze Starożytnego Wschodu, Egiptu bądź Mezopotamii, skrzydlaty Gryf. Od podmuchów wywołanych falowaniem przeogromnych skrzydeł kołysały się szczyty sosen, a kiedy szybował, na ziemię padł cień, niby z olbrzymiej góry.
Nagle, zachwycony zielenią lasów, błękitem jezior i bajecznie kolorowym kobiercem rozkwitłych łąk, zapragnął przyjrzeć się im z bliska. Lecz nieopatrznie, lot zniżył nazbyt gwałtownie, a nie zdoławszy wyhamować i wzbić się ponownie w powietrze, roztrzaskał się u brzegów jeziora…
Mieszkańcy otaczającej jezioro kniei zapamiętali lot i upadek potwora. To właśnie w tym miejscu powstała wioska zwana Lipą. A wizerunek Gryfa, skrzydlatego lwa ze szponami i głową orła, jako rodowe godło, umieścili na tarczy herbowej książęta pomorscy”. (Za: Borne Sulinowo. Przewodnik turystyczny. Opracowany i wydany przez Urząd Miasta i Gminy Borne Sulinowo)
Fotografie lotnicze miasta i gminy Borne: http://www.bornesulinowo.pl/?page_id=479&album=1&gallery=40
Dziś miasto i gmina Borne Sulinowo obejmuje 55 jezior, 21 928 ha terenów zalesionych (prawie 50% terenu gminy) i 6800 mieszkańców na 48 960 hektarach niepoznanej, uroczej ziemi, z czego 18 tys. hektarów to dawny poniemiecki poligon artyleryjski. Rozciągają się tam piaszczyste równiny, na których występują jedne z największych wrzosowisk w Europie – Wrzosowiska Kłomińskie.
Fotografie z dzisiejszego Bornego Sulinowa: http://www.bornesulinowo.pl/?page_id=479&album=1&gallery=31
W samym Bornem mieszka około 5 tys. mieszkańców. Ciekawostką jest, że jedną z pierwszych zameldowanych osób był ksiądz Remigiusz Szrajnert, proboszcz powstającej parafii pw. Św. Brata Alberta, który rozpoczął prace nad przekształceniem poradzieckiego kina w kościół… Znamiennym natomiast jest fakt, że na ścianie, na której wyświetlano filmy czasu socjalizmu promujące ideowy ateizm, teraz znajduje się Tabernakulum, z którego Jezus przemawia językiem miłości, jedności i prawdziwego pokoju…
Ale o duchowym wymiarze Bornego w kolejnej zakładce – o klasztorze w Bornem.
Szczegółowa historia Bornego Sulinowa na stronie Urzędu Miasta i Gminy:
Plan miasta
Numer 15 to Klasztor Sióstr Karmelitanek Bosych
Gross Born Oflag IID
Krótkie wspomnienie jednego z kilku tysięcy polskich oficerów,
którzy przeżyli w tym oflagu końcowe dwa lata niewoli niemieckiej
spisane dla Sióstr Karmelitanek Bosych
z prośbą, by dziękowały Panu Bogu za nasze szczęśliwe ocalenie
Smętne to było spotkanie z tym naszym nowym oflagiem. Ubiegłe dwa lata spędziliśmy w bardzo komfortowych warunkach. Głodno to było wszędzie, ale nie tak znów lodowato. Ale tu… Drewniane baraki zbudowane na piaszczystych wydmach, porośniętych karłowatymi sosenkami. Ale co się kryło w tych barakach – tegośmy się nie spodziewali. Miliony pluskiew rzuciły się na nasze młode ciała, pić słowiańską krew, która – jako żywo – im smakowała po francuskiej. Uprzednio bowiem nasz obóz służył jeńcom francuskim, a cóż to za dziwna była nacja. Naród indywidualistów odcinających się od sąsiadów przegrodami z gazet. Każdy sobie, każdy żyjący własnym życiem. Skłóceni między sobą, podzieleni na wyznawców Petaina i tych za De Gaulem. A brudne to było, nigdy się nie myjące, obrośnięte niegolonymi brodami, okutane w szale, z których tylko czerwone nosy sterczały. Okropność.
Z punktu też zabraliśmy się do ogromnych porządków, a trzeba przyznać, że władze niemieckie szły nam na rękę coraz to fumigując baraki, by zabić tę plagę pluskiew.
Nie znaliśmy jeszcze wówczas ponurej historii naszego obozu. Po kampanii rosyjskiej 1941 roku obóz nasz zapchany był jeńcami sowieckimi, którzy masowo marli na tyfus i morzeni byli głodem przez niemieckich zwycięzców.
W obozie naszym dostałem się na salę zajętą w większości przez młodych oficerów 5-tego dywizjonu artylerii konnej z ich dowódcą baterii, wspaniałym oficerem Kapitanem Góreckim. Było nas 20, śpiących aż pod sufit na 3-piętrowych łóżkach.
Pierwszy rozkaz, który nasz kapitan wydał: każdy musi do wieczora przynieść przynajmniej dwie cegły. O, nie było łatwo je zdobyć. Cegły zostały powierzone Bolkowi Hajdukowi z zadaniem „masz zbudować piec”, który ma świetnie ogrzewać izbę, a jednocześnie mieć jak najwięcej płyt do gotowania. Trudno to było pogodzić, by ogień z pod płyty, nim pójdzie w komin, wędrował przez nagrzewającą się ścianę z cegieł. Ale Bolek urodził się we wsi polskiej i nie takie potrafił rozstrzygać problemy. Mieliśmy już wówczas grono młodych ludzi zbierających się regularnie, by dyskutować narastające problemy społeczne i polityczne w myśl doktryny katolickiej, opartej o idee personalizmu. Marzyła się nam nowa Polska – „Królestwo Boże”, którego głową państwa byłaby Regina Poloniae. Czyste marzenia. Nie orientowaliśmy się, że już w podziemiu czai się inny wróg, który sięgnie po władzę. Utarło się, że co roku w święto Chrystusa Króla urządzaliśmy zazwyczaj cykl wykładów. W 1943 roku wystawiliśmy też w naszym teatrze misterium, które napisał nasz polski dowódca obozu pułkownik Witold Morawski. Był to nieprzeciętny człowiek, który miał niepodważalny autorytet w obozie i wielki szacunek wśród Niemców. Z pierwszej wojny wyniósł Żelazny Krzyż niemiecki, a w czasie naszej niepodległości pracował jako attache militaire w różnych stolicach – w Bukareszcie, Londynie i Berlinie. Znał dobrze Goeringa. Misterium przedstawiało średniowiecznego mnicha przepisującego Ewangelię św. Jana o rozmowie Pana Jezusa z Piłatem. Jego postać była z boku sceny a sceną przesuwały się jego wizje lat przyszłych. Wielka szkoda, że ten utwór na pewno zaginął.
Życie nasze płynęło spokojnie. Młodsi wiekiem studiowali słuchając wykładów na nieraz bardzo wysokim poziomie. Teatr miała ogromne powodzenie. Inni kopali piłkę lub grali w brydża.
Aż wreszcie którejś nocy spadły bomby. Nawet nie wiedzieliśmy, że zaledwie o parę kilometrów położony jest ten kompleks koszar niemieckich, gdzie szkoliły się groźne dywizje pancerne, którymi będzie dowodził Guderian i Rommel. Jakiś nękający samolot sowiecki zrzucił wówczas 4 bomby na nasz obóz, myśląc zapewne, że to owe koszary niemieckie. Jedna z tych bomb spadła wówczas na naszą izbę chorych, zabijając i raniąc sporo osób.
Obie te zimy 43 i 44 roku były mroźne. W tym czasie nasze rodziny z kraju mogły już przesyłać nam różne kasze czy groch i nasz piec byłby bardzo czynny, gdyby nie brak węgla. Ale na to zaradził geniusz młodziutkiego oficera Kaczorowskiego, który stworzył i kierował przedsiębiorstwem Węgloblok. Nasi młodzi dakowcy byli jego pracownikami. Obozowy węgiel był zmagazynowany w samym centrum obozu w dużej stodole otoczonej wieżami uzbrojonymi w wartowników z karabinami maszynowymi. Któżby się na to porwał! Ale wczesnym rankiem, o zmroku podjeżdżał pod stodołę ogumiony obozowy wózek i nieco przygarbiony starszy człowiek w płaszczu niemieckim spokojnie otwierał podrobionym kluczem bramę. Wózek wtaczano do wewnątrz i z wielkim hałasem ładowano go czubato węglem i deskami, których było tam sporo. Po czym spokojnie wyjeżdżano i w jedynym niewidocznym punkcie obozu rozładowywano – dla zaprzyjaźnionych sal, dla komendy obozu, dla księdza i dla teatru.
Cenną zdobyczą tych wypraw były deski. Jakoż w tym czasie z pod sąsiadującego z nami baraku zaczęto kopać tunel, który musiałby mieć stokilkadziesiąt metrów nim by wyprowadził uciekających poza otaczające obóz druty. Kopanie tunelu w piaszczystym gruncie jest oczywiście niezmiernie trudne i ilość desek koniecznych do szalowania jest ogromna. Naturalnie, że kopiący wpierw zużywali deski spod naszych sienników, co jednak groziło niemało śpiącym poniżej, ale wreszcie trzeba było uciec się o pomoc do Węglobloku. Nieoceniony Kaczorowski zapobiegał brakom za cenę jednego z pierwszych miejsc w kolejce uciekających. Moi młodzi koledzy z sali byli w tych pracach bardzo zaangażowani, a i nas starszych nieraz proszono, byśmy odgrywali rolę czujek ostrzegających o zbliżającym się niebezpieczeństwie. Nieraz też odgrywaliśmy rolę gimnastykującej się o tak wczesnej porze trupy gimnastycznej, by odwrócić czujność niemieckich posterunków na wieżach.
Czas tymczasem płynął i wkrótce stało się jasnym, że do niepodległej Polski nie powrócimy. Komenda obozu wiedziała o rozkazach Himmlera krwawego rozprawienia się z jeńcami w razie kapitulacji Niemiec. Pułkownik Morawski wydał rozkaz, by rozgałęzić tunel, tak by większa ilość ludzi mogła się wydostać i mieć szansę opanowania niemieckiej straży. Powstanie w Warszawie wybuchło. Wyloty z tunelu zabezpieczone miały czekać.
Tymczasem 20 lipca 44 roku hr. Staufenberg rzucił bombę na Hitlera. Fűrer ogłuszony i nerwowo wstrząśnięty wyszedł cało i dalsze dwa miesiące Niemcy przeżywały straszliwą jego zemstę. Tysiące ludzi wypełniło więzienia i było rozstrzeliwanych. Zaszedł wówczas nieszczęsny zbieg okoliczności. Do niemieckich koszar obok naszego obozu spłynęła rozbita na froncie wschodnim węgierska dywizja pancerna. Trzeba trafu, że dowodzący nią oficer węgierski dowiedział się, że Pułkownik Morawski jest polskim komendantem naszego obozu i pojawił się, by go odwiedzić. Morawski nawet był bardzo ostrożny w rozmowie z nim, by nie poruszać drażliwych tematów, nie mówić o wojnie ani o polityce, więc cała rozmowa toczyła się około dawnych wspomnień z polowań, arystokratycznych przyjęć, wspólnych znajomych. Trzeba trafu, że ów węgierski pułkownik był krewnym Staufenberga. To wystarczyło, by natychmiast Morawski znalazł się w rękach Gestapo i wylądował w obozie koncentracyjnym w Mauthausen. Wojny też nie przeżył. Został w dzień kapitulacji własnoręcznie zastrzelony przez niemieckiego dowódcę obozu.
Tymczasem wojna dobiegła końca. Wojska niemieckie utrzymywały jeszcze linię frontu w północnym odcinku Odry, ale bardziej na południu front pękł i nagle nasz obóz został zagrożony. Z dnia na dzień otrzymaliśmy rozkaz ewakuacji obozu. Wielu oficerów, tych słabszych i starszych, a zwłaszcza tych, którzy byli nastawieni pro-sowiecko, postanowiła pozostać. Ale ja z grupą moich przyjaciół postanowiliśmy iść na zachód. Bolek Hajduk dostał rozkaz zrobić mocne sanki, a nasz Poleszuk dobrze wiedział jak się do tego zabrać, i następnego dnia w ogromny śnieg i mróz ruszyliśmy w nasz marsz, Było to 26 stycznia a do Lubeki dobrnęliśmy dopiero z końcem kwietnia 45 roku. Rzuciliśmy na nasze saneczki cały nasz skromny dobytek, resztki zapasów żywnościowych z paczek Czerwonego Krzyża, który nas ratował od głodu w czasie niewoli i co nieco przyodziewku. Szliśmy w ten kopny śnieg nawet nie drogą, a leśnym duktem i błogosławiliśmy naszego Bolka. Było już ciemnawo, gdy dobrnęliśmy do jakiegoś folwarku, gdzie nas czekał kocioł uparowanych dla świń kartofli i zagnano nas do stodoły na noc. Szczęśliwie namówiłem naszych przyjaciół, by się uwalić na noc raczej w oborze, bo wiele cieplej. Zdawało mi się, że dopiero co zasnąłem, gdy czuję, że mnie ktoś szarpie i mówi – „Henryk, ty jesteś przecież inżynier rolny, chodź doić krowy”. Nie były one rade szarpane przez niewprawne ręce i kopały niemiłosiernie. A rano straszna awantura. Sabotaż!!! Nie ma mleka. Taki to był ten pierwszy dzień z „Długiego Marszu”.
Tu małe prywatne „Post Scriptum”. Po nieszczęsnym upadku Powstania Warszawskiego przywieziono do naszego obozu grupę stukilkudziesięcu oficerów AK. Wśród nich był profesor Gieysztor, który w czasie wojny stał na czele BIP-u AK (Biuro Informacji i Propagandy) a mój brat Stefan był jego bezpośrednim współpracownikiem i podkomendnym. Zaraz też mnie odszukał i dopiero od niego dowiedziałem, się, jak Stefan już w pierwszy dzień powstania był ranny i jak cudem się z tej rany wylizał. Gieysztor naturalnie nie wiedział, że Stefan został wywieziony do Dachau. Wiedział natomiast, że żona Stefana Zosia urodziła w tej strzelaninie córkę Teresę, że dziecko jest zdrowe ale słabiutkie i że dał jej przy rozstaniu ostatnią puszkę skondensowanego mleka. Z pewnością też temu mleku zawdzięczamy, że dziś siostra Teresa żyje i modli się za nas wszystkich w Bornem Sulinowie.
Henryk Kieniewicz
Pan Henryk, po napisaniu tego wspomnienia, choć już słaby, bardzo chciał przyjechać do Bornego. Niestety, niedługo potem zmarł. Przyjechała jedynie jego żona.
Siostra Teresa Kieniewicz, jedna z dziewięciu fundatorek klasztoru w Bornem, urodzona 28 sierpnia 1944 roku w walczącej Warszawie, przez wiele lat zajmowała się budową klasztoru w Bornem. Zmarła niespodziewanie, po krótkiej, trzymiesięcznej chorobie 6 marca 2008 roku.
Siostra Immakulata Adamska i siostra Teresa Kieniewicz spoczywają na naszym przyklasztornym cmentarzu. Światło na ich grobach jest widoczne z chóru, gdzie zbieramy się na modlitwę. Ten drobny i nikły znak przypomina o duchowej więzi i – wierzymy mocno – o nieustannym wstawiennictwie naszych Sióstr. Zawsze zatroskane o każdego człowieka, wspierają nie tylko naszą wspólnotę, ale i tych, którzy tu przyjeżdżają, polecają się naszej i ich modlitwie.