s. Immakulata Adamska OCD
Oto wątek wspomnień na temat okoliczności, w których kształtowało się moje powołanie, zapisanych w pamięci jakimś szczególnym przeżyciem czy doświadczeniem. Jan Paweł II swoje powołanie kapłańskie określił jako „dar i tajemnicę”, przypominając słowa Jezusa z Ewangelii św. Jana: Nie wyście Mnie wybrali, ale Ja was wybrałem (J15, 16).
Tajemnica każdego „wybrania” leży w samym Bożym upodobaniu. Miałam koleżanki, zdrowe, zdolne i dorodne dziewczyny, spełniające wszelkie wymogi prawa kanonicznego, by stać się dobrą zakonnicą. Łaska przecież bazuje na naturze i miałaby w nich wspaniały grunt, by wzrastać, ale nie na nie padł wybór Pana. Artysta dusz lubi wybierać „byle co”, więc wybrał mnie. I tutaj właśnie zaczyna się „dar i tajemnica”: konające niemowlę i zrozpaczona młoda matka, prosząca nieprzytomnie Boga o życie dziecka, za cenę oddania go ma własność Niepokalanej. Nikt nie przewidywał konsekwencji tych słów, które zostały matce przypomniane w ponownie tragicznym dla niej momencie, gdy jej ofiara miała się dosłownie wypełnić.
Wprawdzie życie niemowlęcia zostało uratowane, ale pozostało znamię choroby, z którą zresztą wkrótce się oswojono. Mijały lata szkolne i wszystko zdawało się przebiegać w miarę normalnie. Często opuszczane lekcje kwitowano z uśmiechem: „jej ciało nie umie unieść duszy”. I tu tkwi nowa tajemnica: to cherlawe ciało przez całe lata dzielnie duszę nosiło.
Nadeszły lata gimnazjalne. Z okazji szkolnych rekolekcji zamkniętych przygotowano małą bibliotekę z książkami religijnymi. Intelektualna zaborczość gimnazjalistki na nową, nieznaną jej dotąd literaturę, zaowocowała wspaniale. Wybraną spontanicznie książką były Dzieje duszy św. Teresy, która dosłownie zburzyła cały świat dziewczęcy, tak mozolnie przecież budowany. Teresa z nieodpartą mocą pociągnęła nastolatkę w nieznane przestrzenie ducha i ukazała nowe wartości. Zafascynowanie młodą karmelitanką z Lisieux i jej drogą do Boga, to znów dar i tajemnica, jakby swego rodzaju małe wylanie Ducha Świętego, w prawdzie i sile. Miało ono przygotować i umocnić duszę na okrucieństwa drugiej wojny światowej: rozstrzelanie najbliższych osób, wysiedlenie, brak dachu nad głową, brak szkoły – i co najważniejsze – brak sakramentów.
Po chwilowym zburzeniu stabilnego dotąd świata powoli horyzont zaczął się rozjaśniać: na zamieszkanie i ukrywanie się przed okupantem znalazła się jakaś klitka na strychu, na pragnienie wiedzy – dobrze zorganizowane tajne komplety, na tęsknotę za Najświętszym Sakramentem – potajemne wchodzenie do niedostępnego dla Polaków kościoła w charakterze pomocnicy sprzątaczki. Znaleźli się też kapłani i rozpoczęły zakonspirowane msze św. po prywatnych domach. Pojawiły się osoby z niezaprzeczalnym autorytetem, które ryzykując zsyłkę do obozu koncentracyjnego, wprowadzały młodych w świat ducha i uczyły żyć dla drugich i z drugimi. Była to dobra szkoła, okres pogłębionego życia w komunii z bliźnim, kimkolwiek by był. Także okres młodzieńczej miłości Ojczyzny, dla której wiele się ryzykowało. Wszystko wówczas stawało się wezwaniem do miłości, bez względu na ofiary, jakich to wezwanie zażąda. Wojna wiele nauczyła; tych, którzy byli otwarci na prawdę, uduchowiła, dzięki mądrym wskazówkom ukrywających się przed okupantem kapłanów. Duchowość natomiast uzdolniła do zrozumienia własnej tajemnicy i uczyła świadomie i w wolności kierować życiem osobistym. Nie ma zatem wolności bez duchowości, która – podobnie jak sfera moralna – uczy stawiać sobie pytanie o własną tajemnicę i rozumieć odsłaniające ją znaki. Tajne komplety potrafiły rozbudzić taką żądzę wiedzy, że wówczas intelektualnie można było zdobyć więcej, niż w czasie późniejszych studiów uniwersyteckich.
Nowym darem i tajemnicą było odkrycie wartości intelektualnego i duchowego poznania, wszak im bardziej poznaję, tym więcej miłuję. Poznawanie Boga pogłębia wiarę, pogłębiona wiara potęguje poznanie. I tak coraz pełniej Bogiem się żyje i coraz głębiej w wierze poszukuje i poznaje. Rozkochanie się w „poznaniu” ułatwiło obranie kierunku studiów. Filologia jest przecież umiłowaniem słowa, najdrobniejszego „i” czy „a”. I tu wkroczyła znów św. Teresa: ukazała swoją „małą drogę”, na której rzeczy drobne stawały się wielkimi, a zwyczajne nadzwyczajnymi, jeśli tylko towarzyszyła im miłość. Maleńkie słówka łacińskie, greckie czy języków nowożytnych uczyły, że w życiu nie ma rzeczy małych, że wszystko jest ważne, wszystko się liczy i zobowiązuje do odpowiedzialności. Od doceniania wartości „słówek” już niedaleka droga do umiłowania Słowa.
Młodzież moich czasów, wychowana w konspiracji i w spartańskich warunkach wojny, przy ciężkiej, codziennej pracy lub na zsyłce przymusowych robót w Rzeszy, szybko dojrzewała duchowo. Lekcje na tajnych kompletach traktowało się niemal z nabożeństwem, wiedząc, że mogą być zapłacone ceną życia. Cała wojenna atmosfera uczyła odpowiedzialności, solidarności i solidności. Oczywiście zdarzały się ulegania słabościom, zgorszenia, ale u wszystkich – na dnie serca – leżało pragnienie dobrej i czystej miłości oraz świadomość, że rodzi się ona z Boga. I nietrudno było wówczas podjąć decyzję pójścia za Chrystusem, dokądkolwiek wezwie. Był w nas – jak trafnie określił to Jan Paweł II w książce Przekroczyć próg nadziei – olbrzymi potencjał dobra i twórczych możliwości. Był przede wszystkim entuzjazm, dla którego nic nie było za trudne.
Bóg obdarzył mnie nowym darem, gdy jeden z ukrywających się księży zechciał przychodzić do naszych mieszkań – klitek, aby regularnie spowiadać. Nie było to „odstukanie” w konfesjonale, ale odpowiedzialne kierownictwo duchowe, cierpliwe prowadzenie za rękę w trudnościach i poszukiwaniach.
Gdy tylko po wojnie stanęły otworem studia uniwersyteckie, podjęli je wszyscy ci, których ojcowie ocaleli, ci zatem, którzy nie musieli zapracować na utrzymanie rodziny. Zaczęło działać duszpasterstwo akademickie, rozkwitała zakonspirowana w czasach komunistycznych Iuventus christiana i inne organizacje religijne o wcale nie religijnych nazwach dla zatarcia ich charakteru. Wykłady w czasie spotkań były solidnie przygotowane, praca nad sobą o wysokiej poprzeczce.
Nic dziwnego, że w takiej aurze rozwijały się różne powołania życiowe. Na zebrania Iuventusu przychodziły młode małżeństwa, często jeszcze studenckie, gdyż większości naukę przerwała wojna. Wprowadzał je w nasze kręgi duszpasterz akademicki, o. Bernard Przybylski OR słynny mariolog i charyzmatyczny spowiednik. Był to kapłan o ojcowskim sercu, umiejący rozpoznać Boże wezwania u swoich podopiecznych. A było wówczas w naszej grupie sporo osób zdradzających powołanie zakonne. Patrząc na ludzkie szczęście tych małżeństw oraz ich prawdziwe zaangażowanie religijne, można było zweryfikować własne ideały życiowe. Ich wzajemna miłość była rzeczywiście piękna i pociągająca i mogła u niejednego wzbudzić wątpliwości odnośnie własnych pragnień. Nic ich jednak nie potrafiło podważyć. Koledzy – tak jak planowali – wstąpili do dominikanów, dla mnie ideałem pozostawała ciągle św. Teresa od Dzieciątka Jezus. Myślę, że to ona właśnie „podarowała” mi światłego kierownika, który rozpoznawszy wezwanie do Karmelu, umiał je dyskretnie „wypróbowywać” i jednocześnie pielęgnować, aż do ostatnich lat studiów.
Dar i tajemnica przeplatały się wzajemnie. Ani Matka Boża, ani św. Teresa nie przywróciły mi zdrowia, a wyniki badań lekarskich nie dawały wręcz szansy na surowe życie karmelitańskie. Po ich przeglądnięciu, matka przeorysza powiedziała do czekającej na wyrok kandydatki: „Cóż, nie masz do Karmelu dostatecznego zdrowia, myślę jednak, że skoro wszystkie nasze siostry są zdrowe, jedna może być słabsza”. I dodała z humorem: „Jak będziesz święta, to wtedy to przyjęcie nam się opłaci”.
Wstąpiłam. Dzięki kierownictwu duchowemu miałam już pewne doświadczenie w życiu wewnętrznym. Byłam świadoma, że wkraczam w nowy etap dojrzewania mej wiary w Chrystusa. Nowy etap nie oznaczał wcale grzebania starego ani rozpoczynania czegoś zgoła nowego. Dzięki uprzedniemu kierownictwu rozumiałam, że życie zakonne ma we mnie kształtować i wciąż pogłębiać ducha dziecięctwa wobec Boga i zawierzenia wobec Maryi. Tu z siostrzaną pomocą przychodziła mi zawsze niezrównana Teresa od Dzieciątka Jezus. „Czułam” niejako jej obecność, zwłaszcza, gdy należało przetrwać jakiś duchowy kryzys. Mistrzynią była mi przede wszystkim Maryja, „Królowa przyspieszeń oraz skróconych dróg” do Pana. Uczyła mnie weryfikować doświadczenia modlitwy z czynami i rozwijać wyniesioną z domu maryjność – w duchu stale pogłębianej wiary, w Niej właśnie znajdującej swe najwyższe spełnienie. Mojej dziecięcej pobożności maryjnej nigdy nie kwestionowałam. Byłam „własnością” Niepokalanej Matki Pana, Oblubienicy Ducha Świętego. Jako forma Dei, „forma Boża”, Maryja nigdy nie przestała kształtować mnie w Swym Niepokalanym Sercu i strzec w nim oraz bronić jako „rzeczy i własności swojej”.
Wszystko jest łaską, wszystko jest darem i wszystko tajemnicą! Wydarzenie z okresu niemowlęctwa, kiedy zrozpaczona konaniem dziecka matka oddała je „na własność” Maryi, miało swój szczęśliwy epilog. Zostało matce przypomniane z nadprzyrodzoną mocą w momencie, gdy w rozpaczliwy sposób broniła się przed uznaniem tej „własności” i wszelkimi sposobami usiłowała nie dopuścić do wstąpienia córki do Karmelu. Całe jej duchowe zmaganie ustało, gdy nagle zrozumiała i odczuła, że jej „szalone słowa” były łaską i darem Boga przez Niepokalaną, zarówno dla niej samej, jak i dla córki.